Maraton ze śpiewem muezinów w tle czyli przygoda ze Stambułem

W piątek wieczorem po 3 godzinnym przedzieraniu się przez stambulski zgiełk z wielkimi bagażami miałam chwilowo dosyć tego miasta. Lot z Warszawy trwał 2,5 godziny, ale reszta podróży naprawdę nas wszystkich wykończyła. Pierwotny plan żeby odebrać pakiety startowe jeszcze tego samego dnia legł w gruzach już na lotnisku. W końcu na maratońskie Expo wybraliśmy się w sobotę i… zajęło nam to calutki dzień! Istambuł jest ogromny. Teraz kiedy jestem tu już trzeci dzień i opracowaliśmy kwestie transportu przemieszczanie się zajmuje nam mniej czasu, ale sobota to był „Armagedon”. Wracając w sobotni wieczór na piechotę do hotelu znów zaczęła mnie okropnie boleć stopa tak, że zwątpiłam przez chwilę w cały ten maraton.

Co to w ogóle za pomysł zapitalać tyle kilometrów pieszo przed maratonem? Pomysł to raczej nie był, ale konieczność. Wsiadając bowiem do autobusu w centrum pytaliśmy kierowcy kilka razy czy na pewno jedzie do Ortakoy przy Moście Bosforskim. „Tak, tak” usłyszeliśmy w odpowiedzi po czym po półgodzinnym tkwieniu w korku okazało się, że pojazd wywiózł nas hen hen i utknął w korku jeszcze większym! Okazało się, że owszem – finalnie to on jedzie do Ortakoy, ale za mniej więcej 3 godziny, po przetoczeniu się wcześniej przez kawał miasta. Lekko zdesperowani opuściliśmy więc autobus i pozostał nam marsz przez Stambuł do domu! Nie ma to jak przygoda. Grunt to zachować optymizm. „Jakoś to będzie” – powtarzałam sobe przed snem próbując nie myśleć, że moja lewa stopa „odpada z bólu”

Sobotnie poranne rozbieganie przed maratonem

Dostać się na start

Po sobotniej porannej przebieżce okazało się, że nie damy rady dostać się pieszo na start (chociaż hotel mamy praktycznie pod mostem Bosforskim nie ma możliwości dostać się stąd na niego; trzeba jechać kilka kilometrów dalej). Zamówiliśmy więc sobie taksówkę lotniskową która o 6 rano w niedzielę miała nas zabrać z hotelu na start. Później nie było by już szans dostać się od nas do azjatyckiej części Stambułu ponieważ o 6:30 zamykano most. Musiało to być z resztą wielkie przedsięwzięcie logistyczne, bo odkąd przyjechaliśmy do Stambułu w piątek ilekroć patrzyliśmy na most z okien naszego hotelu (bez względu na porę dnia czy nocy) zawsze był tam nieprawdopodobny ruch. W mieście, w którym mieszka ponad 15 milionów ludzi nietrudno o nieustające korki i ruch uliczny…

Oświetlony Most Bosforski by night:)

Budzik nastawiłam na 4:40 rano, ale chyba stres przedmaratoński nie pozwolił mi za bardzo pospać i już przed 4:30 byłam na nogach. Szybko wrzuciłam na siebie przygotowany wieczorem strój startowy, szybki obowiązkowy makijaż (zasada biegać szybko i wyglądać pięknie;D), śniadanie o 5:15 i w drogę! Kierowca trochę pobłądził po azjatyckiej stronie mostu i przez chwilę kiedy woził nas wkoło zastanawialiśmy się, czy faktycznie będzie nam dane znaleźć się na starcie:). Udało się. Wysadził nas w końcu jakieś pół kilometra przed mostem, gdzie dopiero zaczynano ustawianie stref startowych.

Mieliśmy jeszcze dużo czasu więc spokojnie doszliśmy do miejsca startu maratonu i obserwowaliśmy jak powoli, a później coraz szybciej strefa startowa zapełnia się kolorowymi biegaczami z najróżniejszych zakątków świata. Zjeżdżały się autobusy zapewnione przez organizatora (z centrum) z napisami „Eurasia marathon”, z których wysypywali się uczestnicy biegów na 42, 15 i 10km.

Przy starcie maratonu nie zabrakło obwoźnych sprzedawców herbaty

Jak przystało na Turcję nawet przy starcie maratonu nie można było przegapić okazji na biznes:) Niewiadomo skąd pojawili się obwoźni sprzedawcy oferujący bajgle, herbatę parzoną na palnikach w metalowych czajniczkach, a nawet gorące prażone grillowane kasztany! Wszystko to w połączeniu przed standardowym przedmaratońskim zgiełkiem tworzyło oryginalny klimat.

Stojąc w kolejce do toi-toia nawiązałam rozmowę z Grekami (jak się okazało z Salonik, gdzie mieszkałam kiedyś przez pół roku więc było o czym pogadać:)), później z Rosjaninem, którego wypytałam szczegółowo o maraton w Moskwie (kto wie – może kolejny cel:)? a w końcu z Francuzem, który z jakiegoś powodu próbował mnie przekonać, że kolejka w której stoję jest dla mężczyzn (do diaska co to za różnica na kilkanaście minut przed startem:))? W pewnym momencie zwątpiłam już, że w ogóle dopcham się do tej toalety taki był tam zgiełk. Atmosfera jednak fajna i bardzo międzynarodowa.

Przed startem

Start

Jeszcze nigdy nie stałam w takim tłumie ludzi przed startem. Nie wiem dokładnie ile osób wystartowało w Stambule, ale łącznie z biegiem na 15km i na 10km na pewno kilka dobrych tysięcy. W Berlinie było nieporównywalnie więcej uczestników i aż takiego ścisku nie było, ale wiadomo – organizacja „made in Germany” znacznie różni się od organizacji „made in Turkey” więc nie ma się czemu dziwić:). Nie było nawet miejsca żeby zrobić rozgrzewkę, choćby najmniejszą! Jakimś sposobem udało nam się wcisnąć do strefy na 3:30 i ostatecznie byliśmy całkiem blisko startu. Przed samym wystrzałem startera było przemówienie i odśpiewany został hymn narodowy Turcji.

Przez Most Bosforski biegliśmy bardzo powoli, bo jak się okazało przed nami było bardzo dużo osób biegnących znacznie wolniej. To raz. Dwa, że tłum był nieprzebrany. A trzy, że widok z mostu był naprawdę ładny i biegnąc robiłam zdjęcia (niestety wszystkie wyszły takie same:)).  Maraton to jedna okazja, żeby wejść na ten most ponieważ normalnie nie ma tam ruchu pieszego. Zdecydowanie warto było!

Tłum biegaczy ruszył Mostem Bosforskim

Świetny maraton

Na zbiegu z mostu przyspieszyliśmy chcąc nadrobić czas, później już wyrównaliśmy tempo i w zasadzie aż do mniej więcej 36 kilometra biegliśmy razem z kolegą noga w nogę. Maciek świetnie sprawdził się w roli pacemakera – dzięki! Do 20 kilometra trasa maratonu była bardzo malownicza. Podobało mi się wszystko: widok na miasto, wielkie meczety, które mijaliśmy, kibice w centrum. Dopiero później, za mostem Galata (gdzie unosił się wyjątkowo wyraźny zapach ryb) odbiliśmy wzdłuż wybrzeża. Zrobiło się ciężko. Przez chwilę skupiałam się na dobieganiu do kolejnych punktów z wodą, które usytuowane były co 2,5 kilometra. Później skoncentrowałam się na szukaniu wzrokiem kolegi, który biegł szybciej i miał się pojawić po przeciwnej stronie szerokiej drogi. To sprawiało, że chwilowo nie myślałam o bólu stopy…

Widok na fragment miasta (z biegu:))

Niestety za nawrotką w okolicach 27 kilometra ból zaczął być jeszcze wyraźniejszy. Do tego doszedł ogólny ból nóg (jak to na maratonie:)). Biegnąc myślałam o tym, że na setce we wrześniu naprawdę bolało o wiele bardziej, a przecież przeżyłam:). Kolejny dowód na to, że trudne wyzwania i doświadczenia się przydają, bo bardzo wzmacniają psyche.

Na trasie spotkaliśmy dużo Polaków. Ponieważ oboje biegliśmy w koszulkach z napisem „Poland” z tyłu, czasem słyszeliśmy miłe słowo od rodaków. Innym razem to my widzieliśmy „swoich” i zagadywaliśmy do nich. Chociażby z tego powodu fajnie jest na biegi zagraniczne ubierać się w „Polskie” koszulki.

Na 30 kilometrze dopadł mnie kryzys. Z jednej strony wiedziałam, że zostało nam tylko 12 kilometrów. Z drugiej strony ból stawał się trudny do zniesienia, wiało w twarz, a asfalt zrobił się naprawdę śliski ze względu na padającą delikatną mżawkę. Jeszcze zanim pojechaliśmy do Stambułu, nasz znajomy – doświadczony maratończyk mówił nam, że w Stambule asfalt jest śliski, ale jakoś trudno mi było to sobie wyobrazić. Teraz wiem doskonale co mial na myśli! Nogi naprawdę się ślizgały co bardzo utrudniało ponowne wybicie i utrzymanie tempa biegu. Przetrwałam jednak kryzys i udało się nie zwolnić.

Od mniej więcej  36 kilometra byłam zdana tylko na siebie, bo Maciek został trochę z tyłu. Biegłam bez patrzenia na zegarek próbując po prostu utrzymać swój rytm i nie stracić z oczu Łukasza, którego poznaliśmy po drodze. Dwa kilometry dalej wybiła godzina na modlitwę i z okolicznych meczetów dobiegły nawoływania muezinów. Te odgłosy przez cały pobyt w Stambule przyprawiały mnie o ciarki na ciele, ale na maratonie było to uczucie wielokrotnie spotęgowane. Zmęczenie, ból i ten dźwięk – mieszanka naprawdę „magiczna”. Patrzyłam na zamgloną zatokę i wsłuchiwałam się w ten śpiew nie do końca wierząc, że jestem tam gdzie jestem…

Nasza ekipa po maratonie.

Na 39 kilometrze zerknełam na zegarek chcąc sprawdzić czy mam szansę osiągnąć cel, którego podjęłam się na zasadzie „zobaczymy czy dam radę”, a mianowicie złamać 3:20 (W zasadzie nie byłam pewna czy jestem przygotowana i równie dobrze miał mnie zadowolić wynik poniżej 3:30) Szansa jednak była. I pewnie złamałabym to 3:20 lub chociaż nabiegała 3:20 gdyby nie ostatnie 2 kilometry trasy prowadzące ostro pod górę na Sultanahmet. Nie dość, że nie dawało to możliwości przyspieszenia, to w ogóle nie byłam w stanie utrzymać tempa nawet w najmniejszym stopniu. Każdy krok był wymuszony i myślałam, że się tam za chwilę położę mimo, że im bliżej mety tym większy był doping zgromadzonych wzdłuż trasy kibiców. Walczyłam jednak z podbiegiem żeby urwać z mojego rekordu życiowego chociaż minutę czy dwie. Udało się. Czas na mecie 3:22:36. Życiówka – nie ważne, że tylko o 2 minuty z kawałkiem. Grunt, że się udało. Wielka radość. Piękny maraton. Finisz w samym centrum zabytkowego Stambułu.

W drodze powrotnej do hotelu. Z widokiem na zatokę

Z trudem doszłam do autobusów, w których czekał dowieziony depozyt. Z jeszcze większym trudem przebrałam się w suche ciuchy – co lekko zabawne – w na samym środku placu w centrum Stambułu, gdzie obecność meczetów z każdej strony nakazywałaby się kobiecie raczej zakrywać czym możliwe. Na szczęście podczas maratonu nikt nie zwracał uwagi na takie „elementy”:)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: