est – mój 10-y maraton za mną. Dałam radę, kolejny raz pokonalam słabość i dotarłam do mety na 42 kilometrze z haczykiem. Czuję się fantastycznie! Miałam rację pisząc kilka dni temu, że nie ma dwóch takich samych maratonów. Nawet mięśnie nóg bolą mnie dziś zupełnie inaczej niż kiedykolwiek! ORLEN Warsaw Marathon nie był dla mnie łatwy, ani nie był specjalnie przyjemny jeśli mam być szczera, bo już od 6 kilometra leciałam z bólem stopy. W okolicach 25-go kilometra mnie zemdliło, a od 34 miałam po prostu kryzys i odpuściłam sobie „trzymanie tempa”. W końcu to miał być maraton „na luzie”! Ostatecznie z wyniku jestem i tak bardzo zadowolona. 3 godziny i niecałe 33 minuty to nie mistrzostwo świata, ale jak na kogoś kto od grudnia nie zrobił ani jednego treningu pod maraton (poza przebiegnięciem innego maratonu bez przygotowania:)) – uważam to za sukces.
Do Warszawy pojechałam już w sobotę – żeby odebrać pakiet, spokojnie zwiedzić EXPO i wybrać się na Pasta Party, które zorganizowałyśmy z dziewczynami z naszej drużyny kobietkibiegaja.pl. Pakiet odebrałam szybko, na Expo poodglądałam co się dało, przyjrzałam się nowościom i pojechałam na Wilczą do restauracji, w której miało być spotkanie. Pasta Party okazało się baaardzo sympatyczne. Dzięki dziewczyny!!!!
W sobotę najwięcej wątpliwości wzbudziła we mnie temperatura na zewnątrz – wyjątkowo przyjemna do spacerowania (dzięki Agnieszce miałam okazję zobaczyć kawał fantastycznej Warszawy – dziękuję!), ale zdecydowanie mniej przyjemna do biegania. Na szczęście w niedzielę praktycznie przez cały czas trwania maratonu mżyło…

Tym razem niemal do samego startu nie czułam tego zwyczajowego stresu przedmaratońskiego. To dlatego, że zupełnie się nie spinałam przed biegiem. Plan był taki żeby przebiec i mieć z tego jak najwięcej radości po drodze. Impreza zaskoczyła mnie swoim rozmachem i świetną organizacją. Wszystko na wysokim światowym poziomie.

Zaczęłam bieg spokojnie, po pierwszym kilometrze nieco przyspieszyłam i mniej więcej w równym tempie biegam przed grupą z pacemakerem na 3:30 aż do 34 kilometra. Już na 6 km poczułam przeszywający ból stopy. Powiem tak – ja już naprawdę nie wiem co z tym zrobić dlatego staram się to zignorować. Ale możecie mi wierzyć, że diabelsko ciężko jest zignorować coś takiego – wyobraźcie sobie, że coś próbuje wam rozsadzić stopę od wewnątrz. Momentami ból jest naprawdę trudny do wytrzymania. Później stopniowo ustępuje tylko po to, aby za moment zaatakować znowu. I tak w kółko. Około 20 kilometra ze zdumieniem odnotowałam, że nie czuję tego bólu w ogóle. Już zdążyłam się ucieszyć, że może nastapił wielki przełom i ozdrowiałam, kiedy koło 30-go kilometra wszysto zaczęło się od nowa! No rzesz… Przetrwałam:)
W okolicach 34 kilometra byłam bez sił. Ogarnął mnie kryzys, przedwczesna ściana… powtarzałam sobie w głowie moje „mantry”, które pomogły mi już niejeden raz. Pomogły i tu, ale i tak zwolniłam trochę. Aż do mety wydawało mi się, że już nie biegnę tylko człapię. Tylko na ostatnich 20 metrach zmobilizowałam resztki sił, żeby wyprzedzić dwóch biegaczy!

Meta. Radość. Satysfakcja. Przez moment niedowierzanie. A potem moment, który lubię najmniej czyli… ból. Już nie bieganiesz, już niby ulga, spokój, koniec zmagania… Ale własnie wtedy przestaje działać adrenalina. Nagle ciało całe boli. I jakoś… nie sposób się ruszyć. Z niemałym trudem doszłam do depozytu po rzeczy, a później do szatni. Przebranie się zajęło mi nieprzyzwoicie dużo czasu..
Była też niespodzianka, bo w szatni zapoznałam się z dwoma czytelniczkami bloga. Dzięki za miłe słowa Dziewczyny. I za fotki. Fajnie wiedzieć, że ktoś mnie jednak czyta:)