W zeszły weekend byłam na Supermaratonie Gór Stołowych. To już kolejny górski start w moim biegowym życiu. Bardzo udany start – i to wcale nie ze względu na wynik (którego absolutnie nie uważam za cudowny!), ale ze względu na to jak udało mi się rozłożyć siły i dobiec do mety w bardzo dobrej formie mimo upału panującego na trasie (jakieś 33 stopnie). Wypad z Łodzi był krótki, bo wyjechaliśmy w piątek w południe po to by przebiec 50km w sobotę i w niedzielę rano wyjechać z powrotem do domu. Mimo to taki intensywny weekend dodał mi mnóstwo sił do życia i bardzo pozytywnie wpłynął na mój nastrój.
Góry Stołowe są piękne. Nie bardzo je znałam, bo poza zeszłotygodniowym biegiem, byłam tam tylko… raz w życiu kilka lat temu. Ale na pewno wrócę! Trasa maratonu bardzo mi się podobała choć nie należała do najprostszych. Największą trudnością były zdecydowanie wystające korzenie i kamienie, które utrudniały bieg nawet na stosunkowo płaskich odcinkach trasy. Przy rosnącym zmęczeniu tego typu atrakcje stanowią dodatkową przeszkodę i mogą stać się przyczyną… poważnej kontuzji. Na szczęście wywrotki na trasie nie zaliczyłam i w jednym kawałku dobiegłam do mety na Szczelińcu ostatni odcinek po schodach do góry pokonując w wyjątkowo żwawym tempie.

Bardzo mi się podobało również to, że spory odsetek trasy nadawał się do… biegania. Różnie z tym bowiem bywa na biegach górskich. Na wielu, na których byłam ukształtowanie terenu (bardzo ostro pod górę i bardzo ostro w gół) uniemożliwia bieg i zmusza do marszu co sprawia, że taki ultramaraton czy maraton jest bardziej rajdem niż biegiem. Tutaj było inaczej. Biegłam naprawde przez większość trasy.

Co więcej – wydaje mi się, że biegłam całkiem żwawo. Generalnie od samego początku parłam do przodu, nie marnowałam czasu na punktach żywieniowych, nie wlekłam się noga za nogą i nie stawałam żeby odpocząć, popatrzeć na widoki chwilę dłużej czy z jakiegokolwiek innego powodu. Wydawało mi się, że… zachrzanaim do mety tymczasem… dotarcie do niej zajęło mi 7h 49 minut! Limit czasu wynosił 9 godzin i według wyników dobiegłam mniej więcej w 1/3 stawki kobiet i jakoś w połowie stawki w ogóle. Czyli można by pomyśleć, że całkiem nieźle. Nie wiem czy tak myślę (i w zasadzie nie ma to dla mnie żdnego absolutnie znaczenia). Sęk w tym, że moje odczucia z „żwawym tempem” albo nijak się miały do rzeczywistości, albo limit czasu jest tu mocno wyśróbowany:)

Jak na matkę 4-o letniej dziewczynki chyba poszło mi nieźle ha ha.
Jedno wiem na 100% – na pewno tu wrócę!