W niedzielę po południu wróciłam ze Szklarskiej Poręby, gdzie dzień wcześniej przeleciałam 46km przez Karkonosze w ramach Maratonu Karkonoskiego. Tym pięknym akcentem zakończyłam 2-tygodniowy urlop, który w tym roku spedziłam… nad morzem. Tak, tak – to nie błąd, ale rzeczywistość, która w ostatnich kilku dniach była nieco szalona. Nie powiem żeby po całodziennej podróży znad morza w towarzystwie dwójki rozbrykanych krzyczących dzieciaków chciało mi się przepakowywać i zaraz ruszać w kolejną podróż na drugi koniec Polski. Nie chciało mi się, bo znad morza wróciłam potężnie zmęczona – powietrzem, codziennym tachaniem gratów, a przede wszystkim posiadaniem oczu wokół całej głowy, uszu odpornych na wrzaski i cierpliwości godnej buddyjskiego mnicha (którym niestety nie jestem:)). Prawdę mówiąc marzył mi się spokojny weekend z książką i butelką schłodzonego szampana…
Zamiast tego czekało na mnie WYZWANIE. Na Maraton Karkonoski zapisałam się na początku września rok wcześniej, bo wtedy właśnie otworzono zapisy na ten ponoć najpiękniejszy bieg górski w Europie Centralnej. Taka reklama i kilka opinii znajomych zrobiły swoje – musialam sprawdzić jak tam jest.

W ostatniej chwili zmieniałam miejsce noclegu, po tym jak dowiedziałam się, że to, które sobie zarezerwowałam jest aż 4km od startu (pomysł nocowania tam skutecznie wybili mi z głowy jadący ze mną znajomi, którzy brali już wcześniej udział w Maratonie Karkonoskim). Wahalam się dłuższą chwilę, ale na szczęście uległam namowom i zdecydowałam się zamieszkać tuż przy starcie/mecie imprezy! Ludzie – nie próbujcie nigdy robić tego inaczej! Zapewniam Was, że po przekroczeniu linii mety pod Szrenicą nie będziecie mieli najmniejszej ochoty SCHODZIĆ kilka kilometrów w dół Szklarskiej Poręby (nie muszę wspominać, że przed startem lepiej nie podchodzić tych kilku kilometrów w górę:))

Start biegu był o 8:30. Od razu podbieg, a w zasadzie już po krótkiej chwili podejście, bo tam, gdzie jest stromo pod górę zdecydowanie lepiej podchodzić (chyba, że jesteś profesjonalistą i pretendujesz do wygranej). Nie miałam żadnych założeń czasowych, bo z zasady kiedy startuję gdzieś pierwszy raz – w górach i nie znam trasy – takich założeń nie robię. Tu nie można przewidzieć jak na asfalcie, że tempo będzie takie czy takie… Poza tym naprawdę czułam się bez sił. Do czasu!

Góry mają magiczną moc – przynajmniej tak działają na mnie. Nie wiem czy to kwestia powietrza, widoków, atmosfery, adrenaliny czy wszystkiego tego razem, ale w cudowny sposób potrafią nie tylko uleczyć moją duszę (kiedy tego potrzebuję), ale dodają mi siły. W połowie drogi (dokładnie na szczycie Śnieżki) pierwszy raz od startu zerknęłam na zegarek. 3 godziny i 6 minut… To wtedy obudził się we mnie DUCH WALKI. Może jest szansa na złamanie 6 godzin? Zbieg ze Śnieżki przyniósł ze sobą pierwszy kryzys związany z kamieniami, które utrudniały płynny bieg… Niedługo później nadszedł czas na najgorszy fragment trasy – ścieżkę usłaną „cierniami” w postaci skał i kamieni, o które potknęłam się tyle razy, że do tej pory uważam za istny cud fakt, że nie rozbiłam się na tej drodze! To jest właśnie największa trudność w górach – nawet jeśli masz siłę by biec, wydolność jest OK i nogi wcale jeszcze tak nie bolą, może cię spowolnić nieprzyjazne podłoże.

W Karkonoszach ostatecznie odkryłam moją mocną stronę – wyprzedzałam dużo osób pod górę; niektórzy klnęli widząc kolejną górę przed sobą, a na mnie nie robiło to wrażenia. Moją słabością są jednak zbiegi. Mam zbyt bujną wyobraźnię. I za małe doświadczenie. Te dwie rzeczy ze sobą w parze bardzo mnie spowalniają. Kiedy w głowie widzę jak się potykam o nierówności terenu, jak z impetem lecę twarzą i kolanami na wystające twarde skały… zwalniam. Biegnę asekuracyjnie. I tracę na tym sporo czasu.
Tym razem „stracilam” 21 sekund:) Tyle mi ostatecznie zabrakło do „złamania” 6 godzin na Maratonie Karkonoskim. Chociaż ostatnie 4km gnałam jak szalona (tutaj była już szeroka gładka droga w dół) nie udało mi się prześcignąć czasu. Wynik jednak i tak absolutnie mnie zaskoczył. Nie sądziłam, że mogę pobiec to tak szybko. Dotarłam na metę jako 9 kobieta. Szczęśliwa do granic możliwości.

Maraton Karkonoski – kolejne piękne wrażenia do mojej życiowej kolekcji. Czuję się o wiele bogatsza niż przed wyjazdem:) Warto było!