To był mój 20 półmaraton w biegowej „karierze”. W Poznaniu przebiegłam swoje dwa pierwsze maratony. Pierwszy w 2006 roku a drugi trzy lata później. Przy pierwszym emocje sięgały oczywiście zenitu. To był taki punkt zwrotny w życiu – udowodnienie sobie, że mogę, dam radę, że jestem silna i nic ale to nic nie może mnie złamać. Bieganie faktycznie sporo zmieniło w moim życiu… Od pierwszego maratonu minęło już 12 lat a nie tylko biegam, ale też w znacznym stopniu tym bieganiem i aktywnością żyję. trzeba było więc w końcu znów odwiedzić Poznań tymbardziej, że tamtejsze imprezy biegowe są jednymi z najlepiej zorganizowanych w Polsce. W półmaratonie poznańskim jeszcze nie brałam udziału więc kwietniowy weekend na biegowo w tym mieście miał być moim debiutem w tej imprezie.

W tym sezonie stawiam na triathlon więc bieganie traktuje raczej swobodnie i nie w głowie mi wyścigi o zyciówki. Mimo to lubię pobiec „na przyzwoitym poziomie”. Takie też było założenie przed startem. Atmosfera była gorąca (dosłownie i w przenośni) ale nie podpalałam się. Nie patrzyłam na zegarek tylko biegłam w miarę jednostajnym tempem czując lekki dyskomfort.

Niestety już w okolicach 6 kilometra ten lekki dyskomfort zmienił się w pokaźny dyskomfort a następnie w walkę o życie 🙂 I tak już zostało do końca. Dyszałam ciężko przeklinając grzejące słońće i marzyłam o końcu męczarni. Zapchany od alergii nos nie ułatwiał sprawy a kilometry dłużyły się w nieskończoność. Chciałam stanąć dziesiątki razy i pewnie bym to zrobiła gdyby nie wsparcie Michała, który zwalniał, czekał na mnie i podawał kubek z woda na punktach żywieniowych (gdzie ja nie byłam w stanie myśleć). Chciałam zejść z trasy i powiedzieć „chrzanię to” tyle razy, że nie zliczę. Nie zrobiłam tego, bo przecież ja nie schodzę z trasy! Prawa, lewa, prawa… powtarzałam sobie w myślach przeplatając te słowa przekleństwami, których dla przyzwoitości nie będę tu przytaczać.

To nie był przyjemny bieg. Nie był łatwy i z pewnością nie był spektakularny. Nie pamietam większości trasy, nie kojarzę ulic ani punktów kibicowania, które podobno były świetne. Wierzę na słowo. Dobiegliśmy w czasie lekko powyżej 1 godziny i 38 minut. Wynik bardzo mnie ucieszył ponieważ gdzieś z tyłu głowy miałam zakodowane, że dla przyzwoitości chcę złamać 1h 40 minut.

W pierwszych chwilach za metą satysfakcję przesłonił okropny ból głowy i słabość. Zapchany do granic możliwości nos okazał się nie tyle alergią na wszędobylskie pyłki co zwykłym upierdilwym przeziębieniem, które leczyłam później cały tydzień! Tymbardziej ucieszyła mnie moja forma 🙂