Przebiegłam już w życiu sporo maratonów – tych na asfalcie i tych górskich. Niedawno doliczyłam się w mojej kolekcji 82 pamiątkowych numerów startowych, co znaczy, że przynajmniej tyle razy brałam udział w różnych imprezach biegowych. Nigdy wcześniej nie brałam jednak udziału w Maratonie Warszawskim. Decyzja o starcie zapadła wcześnie – 40, jubileuszowa edycja tego maratonu pokryła się z moim osobistym jubileuszem – miał być to mój 10 asfaltowy maraton. Z takim bagażem doświadczeń stanęłam na starcie w chłodny niedzielny poranek tradycyjnie w ostatni weekend września.

Atmosfera była świetna od samego początku. Kilka tysięcy rozemocjonowanych biegaczy i biegaczek już od wczesnych godzin porannych przygotowywało się do godziny zero. Barwne postacie w sportowych strojach, uśmiechy, przypadkowo spotkani znajomi i przedstartowa adrenalina – to wszystko sprawiało, że można było poczuć motyle w brzuchu. W okolicy depozytów, które zorganizowano w samochodach dostawczych firmy kurierskiej dało się słyszeć różne języki, również z odległych miejsc świata. Przechadzając się w okolicach startu pierwszy raz pomyślałam, że Maraton Warszawski jest idealnym miejscem na maratoński debiut. Później ta myśl wracała jeszcze do mnie na trasie kiedy mijałam kolejne punkty kibicowania.

Maraton nigdy nie jest łatwy. Nawet kiedy człowiek jest doskonale przygotowany na to wyzwanie, i tak jest ciężko. 42 kilometry 195 metrów to dystans, który wymaga pokory i który potrafi zaskoczyć nawet doświadczonego biegacza czy biegaczkę. Nie inaczej było ze mną. Przeżywałam swoją osobistą batalię po raz kolejny utwierdzając się w przekonaniu, że co jak co, ale MARATON to więcej niż zwykły bieg.
Mniej więcej do 25 kilometra walczyłam z demonami w mojej głowie. Później czułam już tylko jeden wielki wszechogarniający ból wszystkiego i wszelkie myśli skurczyły się do jednej – przestać myśleć, biec do przodu i po prostu ukończyć ten bieg.
Było ciężko. Do startu podeszłam nie do końca przygotowana do maratonu. Cały sezon trenowałam do triathlonu, a jest to jednak zupełnie inne wyzwanie. Asfalt wymaga przygotowania do długotrwałego biegania po tej nawierzchni – bolały mnie stopy, a mięśnie nóg paliły. Kilometry momentami dłużyły się bezlitośnie. Za połową dystansu przestałam usilnie gonić pacemakera na czas 3:30 bo wiedziałam już na tym etapie, że tak zacny wynik nie jest tego dnia w moim zasięgu. Próbowałam skupić się na kibicach – naprawdę potrafią dodać mocy. Ci kibicujący na Maratonie Warszawskim naprawdę się starali. Były koncerty, były okrzyki i grupy ludzi, którzy przybyli kibicować swoim znajomym. Dzieciaki wystawiały rączki, żeby przybijać im piątki. Trasa maratonu pozwalała przebiec kilka razy przez to samo miejsce to na pewno poprawiło jakość kibicowania. Duży plus dla organizatorów.

Minus natomiast należy się na pewno za izotonik na trasie. Na punktach żywieniowych była woda i izotonik OSHEE zero – czyli chemiczny napój 0 kcal!!! Kto to wymyślił? Podczas maratonu energia jest potrzebna i żadna reklama pozbawionego kalorii napoju (nomen omen – dla kobiet!) do mnie nie przemawia. Z resztą nie ja jedna zwróciłam na to uwagę. Jakość napoju rekompensowało zaangażowanie wolontariuszy na punktach żywieniowych – naprawdę wiedzieli co robią i za to należy im się wielkie DZIĘKUJĘ.
Ostatnie kilometry biegłam już wyłącznie siłą głowy powtarzając sobie, że przecież się nie poddaję i że dam radę choćby nie wiem co. JESTEŚ TAK SILNY JAK MYŚLISZ, ŻE JESTEŚ. Co jak co, ale jestem silna babka i zamierzałam dostać ten medal. Piękny medal – warto dodać. Tutaj organizator bardzo się bowiem postarał i stanął na wysokości zadania.

Każdy maraton jest inny, każdy niesie ze sobą przeżycia, wrażenia i emocje, które są unikatowe i częstokroć na długo zapadają w pamięć. 40 Maraton Warszawski na pewno był dla mnie wyjątkowy z przyczyn osobistych – i zapamiętam go głównie dlatego. Zdecydowanie mogę polecić tą imprezę wszystkim, którzy szukają pięknego maratonu w Polsce. Warto.

